Po dotarciu do centrum wszechświata (= Trafalgar square) uznaliśmy, że dzień warto jednak zacząć od drugiego śniadania w parku, usiedliśmy więc sobie w st. James' na naszym śliczniutkim kocyku i (wstrzymanie oddechu) zjedliśmy, ja oczywiście brudząc się przy okazji jak świnka.

Później, korzystając z tego, że i tak chcieliśmy iść popatrzeć na ciuchy, poszliśmy do tego ogromnego sklepu z zabawkami na Regent Street, którego nazwy nie pamiętam, ale jest świetny,bo można wszystkiego dotknąć, wszystkiemu zrobić zdjęcie, a sprzedawcy jeszcze się do ciebie uśmiechają, a nie patrzą jak na złodzieja (choć były i traumatyczne przeżycia - pan z latającym czymś dookoła siebie okazał się Polakiem i zrozumiał moje słowa ,,JEZU JEZU TO MNIE ZARAZ ZABIJE, AAAAAA, CHODZMY STAD"). Spotkaliśmy tam NAJSŁODSZĄ maskotkę świata, po którą muszę koniecznie wrócić, bo była małym, różowym lemurem i kosztowała tylko cztery funty.



Następnie udaliśmy się na mały window shopping do Selfridges (zahaczając przy okazji o Topshop, ale ja się boję tego sklepu na Oxford, bo ma milion pięter i dziesięć różnych wejść), no ok, niekoniecznie window shopping, bo szukałam czegoś, co mogłabym sobie zażyczyć od rodziców na osiemnastkę, ale i tak czułam się wśród tych wszystkich super-ciuchów i super-butów jak debil, bo miałam na sobie skarpety w serduszka i błyszczał mi się nos. Wiedzieliśmy więc jak wykorzystać mój panczurski wygląd brudasa - pojechaliśmy na Camden! Z samego Camden nie mam zdjęć, bo zajęliśmy się tam właściwie tylko oglądaniem asortymentu (identycznego jak rok temu), przy czym ja walczyłam z pokusą kupienia sobie miliona sukienek za 10f (postanowiłam, że w tym roku kupię KILKA rzeczy, ale porządnych. Wiecie co jest najgorsze? Mamy pod nosem PRIMARK).
Ok, ok, no ale nadeszła pora podwieczorku, a my obiecaliśmy sobie, że odwiedzimy miejsce, w którym byliśmy rok temu - Candy Cakes na Covent Garden. Kupiliśmy więc burżujskie shake'i o smaku Ferrero Rocher, burżujskie cupcakes i siedzieliśmy patrząc się na wszystkich przechodzących turystów jak królowie życia



Wracając do st. James' gdzie mieliśmy w planach jeszcze trochę poleżeć i nic nie robić znaleźliśmy sklep z importowanymi z Japonii i Stanów słodyczami, po Candy Cakes umieraliśmy z zasłodzenia, więc kupiliśmy tylko dwie przeterminowane gumy balonowe hello kitty i - jak na NAJWIĘKSZYCH na świecie fanów Simpsonów przystało - Flaming Moe, który okazał się obleśnym energy drinkiem, ale miał ładną puszkę, z którą można było sobie porobić zdjęcia (+ dziecko wojny na kocu).




No a później SPADŁ (chociaż lepsze byłoby jakieś niecenzuralne słowo) deszcz, który zepsuł jakiekolwiek nasze plany na wieczór - byliśmy mokrzy, smutni i no hm, mokrzy jeszcze raz, wypiliśmy kawę, poczekaliśmy aż przestanie padać, znaleźliśmy czyjąś kartę do metra i pojechaliśmy do domu.


Dziś świeci słońce (!) więc planujemy wpaść na Portobello, pójść do Holland Park, a później pojeździć na karuzeli koło London Eye, mam nadzieję że się uda. NO I WRESZCIE PÓJŚĆ GDZIEŚ WIECZOREM.
Buziaki!
5 komentarzy:
Bez kitu, kubek od shake'a jest boski i pasuje Ci do paznokci ;) bardzo fajna fotorelacja. Pozdrawiam :)
Świetna relacja :D a ten misiek lemur jest cudowny :>
haha, moja mama tez ostatnio byla i zachwalała Candy cakes :D
ej mała, kup mi coś ładnego! w listopadzie postaram Ci sie cos z berlina przywiezc a potem z oslo ^^
Fajne zdjęcia, super się czyta i ogląda :) Urocze skarpetki :)
och :( przez twoją nocie umieram z zazdrości i się bardzo niecierpliwie bo ja do Anglii pojadę dopiero we wrześniu... a to jeszcze taaaaaak długoooo :*
Prześlij komentarz