czyli moje nowe włosy
poniedziałek, 30 lipca 2012
sobota, 28 lipca 2012
Punch drunk love
Mój sportowy strój w ramach dumy z Igrzysk Olimpijskich w Londynie czyli trzeba-dorobić-jakąś-filozofię-do-faktu-że-chodzę-praktycznie-w-piżamie.
Btw, czy nie wydaje wam się, że galaxy print (brrr) to jeden z najdziwniejszych i najbardziej niesztandarowych przykładów rozwijania się trendu w ostatnich latach? Typowy schemat przodownicy - > ludzie, którzy lubią być na czasie - > projektanci - > szeroka publika -> ludzie nie interesujący się trendami (w dużym uproszczeniu) załamał tym, że jakieś 2 lata temu wybuchł będąc typowym atrybutem chudych i ładnych dziewczyn z lookbooka (czytaj: tych najpopularniejszych) czyli powiedzmy trendsetterów i znajdując się asortymencie głównie niszowych marek jak Your Eyes Lie, potem użył go Christopher Kane w jednej ze swoich kolekcji (resort?), potem ku ogólnemu zdziwieniu wcale nie zaczął go kopiować Topshop czy Zara, a znów dość niszowe marki (vide - moja sukienka Shampalove), a teraz przechwyciły go nagle wszystkie (uwaga uwaga sformułowanie, którego nienawidzę) wszystkie MŁODE POLSKIE ODZIEŻOWE BRANDY Z FIKUŚNYMI ANGIELSKIMI NAZWAMI, które produkują te obrzydliwe swetry, spódnice, t-shirty, whatever i sprawiając, że wszystkie fajne dzieciaki (ale czy tak fajne jak te 2 lata temu?) chcą je mieć jako obowiązkowy element garderoby na Opener'a. Pytanie - skoro ten trend utrzymuje się tak długo to czy wkrótce stanie się taką "klasyką" jak nadruki zwierzątek (po TAMTEJ kolekcji Miu Miu sieciówki nadal zasypują nas tonami kotków, jaskółek, itp.) i gwiazdki (Chanel czy Dolce &Gabbana) czy może zaliczy (jej, aż mnie korci, żeby użyć jakiegoś astronomicznego określenia) wielki upadek i stanie się atrybutem tylko i wyłącznie osób pozujących na modne i zorientowane w trendach?
Jej, naprawdę mnie to ciekawi, bo te gwiazdki są po prostu ładne i miło się je nosi, a t-shirt mam z charity shopu za 6 funtów!
piątek, 27 lipca 2012
Jak dostać się na...? Czyli o, dzień dobry, mam coś do powiedzenia.
Dziś będzie dużo pisania - niezbyt to lubię, bo wbrew pozorom jestem wyznawcą teorii, że od pewnego wieku już nie wypada dzielić się każdym albo chociaż co drugim detalem swojego życia z szerszą publicznością i oczekiwać ochów i achów.
Jednak. Powiedzmy, że mam o czym napisać. Co skomentować. Co przekazać. Otóż - od roku jestem studentką fashion journalism na London College of Fashion, gratulacje, wiemy to wszyscy, ciężka praca mi się opłaciło i udało mi się dostać na jedną z lepszych (a może bardziej prestiżowych) uczelni zajmujących się stricte modą na świecie. Nie mam więc powodów do narzekań, prawda? Prawda, ale nie o tym chciałam napisać.
Kiedy dwa, trzy lata temu decydowałam się na studia w Wielkiej Brytanii po, uwaga uwaga, przeczytaniu krótkiego artykułu o LCF w, hm, Viva Modzie albo gazecie podobnego pokroju za przewodnika służyło mi jedynie google, jeden temat zatytułowany "London College of Fashion" na GRONIE (ktoś to jeszcze pamięta?) i notka na blogu jakiegoś kolesia, który po latach cięzkiej pracy również dostał się tam na fotografię. Myślę, że główna sekretarka mojego kursu była już zrozpaczona ilością maili jakie ode mnie dostawała w kwestii rekrutacji. Podobnie było z ucasem, ieltsem, student finance. Wszędzie pomagały mi maile, infolinie (pamiętam jeszcze czasy kiedy bałam się mówić po angielsku do słuchawki, w sumie, nadal boję się do niej mówić nawet po polsku) albo zdrowy rozsądek. I co? I chociaż faktycznie, zajęło mi to trochę czasu to wszystko poszło niezwykle gładko. Zdałam ieltsa (na 8/9), przeszłam rekrutację, dostałam kredyt, przeprowadziłam się do Londynu, znalazłam mieszkanie i pracę. Teraz, myśląc o tym jak dobrze dałam sobie radę czuję chyba jakiś rodzaj dumy i nie wstydzę się o tym mówić. No ale, nie piszę tego tylko po to, żeby udowodnić wam jaka jestem super, bo nie jestem i o wiele więcej rzeczy mogłabym zrobić lepiej. Przejdźmy do meritum:
Ostatnio coraz więcej moich znajomych planuje wyjazd na studia do Wielkiej Brytanii - nie tylko oni, zupełnie jakby dzięki astronomicznym podwyżkom czesnego Londyn tylko kusił by wejść w dorosłe życie z ogromnym długiem, bo wynoszącym około 30 000 funtów (znów zbaczam z tematu). Doskonale to rozumiem - sama wiem, że studiowanie tak frywolnego kierunku jak fashion journalism w żadnym innym miejscu na świecie nie miałoby tyle sensu i choć czasem jestem trochę zazdrosna, bo to w końcu "mój" (Z WIELKIM PRZYMRUŻENIEM OKA) Londyn i "moje" LCF to zawsze staram się pomóc w odpowiedziach na nieskończoną liczbę pytań. Wiem jak sama sfrustrowana byłam czasem brakiem informacji, tym że wbrew pozorom priorytet poczty polskiej do Wielkiej Brytanii drogę pokonuje nie w 3 dni a w 3 tygodnie i brakiem jakichkolwiek dostępnych źródeł do nauki do IELTSa, co sprawia, że wszyscy wyobrażają go sobie jako przynajmniej CAE, a nie jeden z łatwiejszych egzaminów języków na świecie. Przez to, że mam bloga fakt, że studiuję stał się publiczny, a sama wielokrotnie zachęcałam zainteresowane osoby do pisania maili - odpisuję na 99% z nich, a dostaję ich całkiem dużo. To, co zaczęło mnie jednak ostatnio trochę wkurzać to fakt, że osoby, których często marzeniem jest wyprowadzenie się do stolicy Wielkiej Brytanii, ogromnej metropolii i bardzo często dość niebezpiecznego miejsca, są zupełnie niesamodzielne i wszystko chcą mieć podane na tacy - bardzo często dostaję pytania, na które odpowiedzi wystarczyłoby poszukać wpisując "London College of Fashion" w google. Tak, wiem że lepiej zawsze usłyszeć coś z pierwszej ręki - to nie ja jednak reguluję np. wysokość czesnego i nie mam na ten temat zbyt wiele do powiedzenia, szczególnie że gonię za "starym schematem" (3375 funtów rocznie, całość opłacana przez student finance), nie napiszę wam też listu motywacyjnego potrzebnego dla ucas - bo właśnie o to w tym chodzi, żeby napisać go SAMEMU.
Nie jestem wyznawcą filozofii, że jeśli czegoś bardzo się chce to się to osiągnie, ale wierzę, że jeśli coś jest twoim marzeniem to nie boisz się ciężkiej pracy, zawirowań i zakrętów po drodze do osiągnięcia tego. No i zanim zdecydujesz się na coś robisz dokładny research nie wysyłając mi maila z błędną nazwą uczelni (skądinąd dość sympatycznego, przepraszam za zastosowanie go jako przykład). Bo sam proces rekrutacyjny na lcf przygotowuje cię na to, co czeka cię gdy już przeprowadzisz się do Londynu - a łatwo nie jest. Teraz, siedząc w domu na wakacje tęsknię już nawet za najgłupszymi sprawami i chętnie wróciłabym na Lime Grove dwa tygodnie wcześniej niż muszę, ale po pierwszych trzech miesiącach byłam pewna, że drugi rok spędzę już na studiach w Polsce. TROCHĘ SAMODZIELNOŚCI, moi drodzy i będę to powtarzać aż do wyrzygania - nie dlatego, że nie lubię pomagać, wręcz przeciwnie, sprawia to, że czuję się lepszym człowiekiem i zawsze mogę to wykorzystać jako argument w kłótniach z moją mamą albo moim chłopakiem (POMAGAM TYLU OSOBOM MUSZĘ BYĆ WSPANIAŁA) dlatego, że później może was spotkać niemiła niespodzianka.
I jeszcze jedno do wszystkich osób, które wysyłały mi maile - nie bierzcie tego do siebie. Dalej pomogę w naprawdę każdym problemie, który męczy, bo wiem jak to jest nie mieć żadnej osoby, która mogłaby w tym pomóc, przypadki o których tu piszę są dość skrajne. Czasem jednak muszę zrobić jakiś użytek z tego, że w wieku piętnastu lat założyłam modowego bloga (wtedy jeszcze o cudnej nazwie bangbangbangxx) i niestety nie umiem przestać go prowadzić - a wylewanie swoich żali to bardzo dobry użytek.
Jednak. Powiedzmy, że mam o czym napisać. Co skomentować. Co przekazać. Otóż - od roku jestem studentką fashion journalism na London College of Fashion, gratulacje, wiemy to wszyscy, ciężka praca mi się opłaciło i udało mi się dostać na jedną z lepszych (a może bardziej prestiżowych) uczelni zajmujących się stricte modą na świecie. Nie mam więc powodów do narzekań, prawda? Prawda, ale nie o tym chciałam napisać.
Kiedy dwa, trzy lata temu decydowałam się na studia w Wielkiej Brytanii po, uwaga uwaga, przeczytaniu krótkiego artykułu o LCF w, hm, Viva Modzie albo gazecie podobnego pokroju za przewodnika służyło mi jedynie google, jeden temat zatytułowany "London College of Fashion" na GRONIE (ktoś to jeszcze pamięta?) i notka na blogu jakiegoś kolesia, który po latach cięzkiej pracy również dostał się tam na fotografię. Myślę, że główna sekretarka mojego kursu była już zrozpaczona ilością maili jakie ode mnie dostawała w kwestii rekrutacji. Podobnie było z ucasem, ieltsem, student finance. Wszędzie pomagały mi maile, infolinie (pamiętam jeszcze czasy kiedy bałam się mówić po angielsku do słuchawki, w sumie, nadal boję się do niej mówić nawet po polsku) albo zdrowy rozsądek. I co? I chociaż faktycznie, zajęło mi to trochę czasu to wszystko poszło niezwykle gładko. Zdałam ieltsa (na 8/9), przeszłam rekrutację, dostałam kredyt, przeprowadziłam się do Londynu, znalazłam mieszkanie i pracę. Teraz, myśląc o tym jak dobrze dałam sobie radę czuję chyba jakiś rodzaj dumy i nie wstydzę się o tym mówić. No ale, nie piszę tego tylko po to, żeby udowodnić wam jaka jestem super, bo nie jestem i o wiele więcej rzeczy mogłabym zrobić lepiej. Przejdźmy do meritum:
Ostatnio coraz więcej moich znajomych planuje wyjazd na studia do Wielkiej Brytanii - nie tylko oni, zupełnie jakby dzięki astronomicznym podwyżkom czesnego Londyn tylko kusił by wejść w dorosłe życie z ogromnym długiem, bo wynoszącym około 30 000 funtów (znów zbaczam z tematu). Doskonale to rozumiem - sama wiem, że studiowanie tak frywolnego kierunku jak fashion journalism w żadnym innym miejscu na świecie nie miałoby tyle sensu i choć czasem jestem trochę zazdrosna, bo to w końcu "mój" (Z WIELKIM PRZYMRUŻENIEM OKA) Londyn i "moje" LCF to zawsze staram się pomóc w odpowiedziach na nieskończoną liczbę pytań. Wiem jak sama sfrustrowana byłam czasem brakiem informacji, tym że wbrew pozorom priorytet poczty polskiej do Wielkiej Brytanii drogę pokonuje nie w 3 dni a w 3 tygodnie i brakiem jakichkolwiek dostępnych źródeł do nauki do IELTSa, co sprawia, że wszyscy wyobrażają go sobie jako przynajmniej CAE, a nie jeden z łatwiejszych egzaminów języków na świecie. Przez to, że mam bloga fakt, że studiuję stał się publiczny, a sama wielokrotnie zachęcałam zainteresowane osoby do pisania maili - odpisuję na 99% z nich, a dostaję ich całkiem dużo. To, co zaczęło mnie jednak ostatnio trochę wkurzać to fakt, że osoby, których często marzeniem jest wyprowadzenie się do stolicy Wielkiej Brytanii, ogromnej metropolii i bardzo często dość niebezpiecznego miejsca, są zupełnie niesamodzielne i wszystko chcą mieć podane na tacy - bardzo często dostaję pytania, na które odpowiedzi wystarczyłoby poszukać wpisując "London College of Fashion" w google. Tak, wiem że lepiej zawsze usłyszeć coś z pierwszej ręki - to nie ja jednak reguluję np. wysokość czesnego i nie mam na ten temat zbyt wiele do powiedzenia, szczególnie że gonię za "starym schematem" (3375 funtów rocznie, całość opłacana przez student finance), nie napiszę wam też listu motywacyjnego potrzebnego dla ucas - bo właśnie o to w tym chodzi, żeby napisać go SAMEMU.
Nie jestem wyznawcą filozofii, że jeśli czegoś bardzo się chce to się to osiągnie, ale wierzę, że jeśli coś jest twoim marzeniem to nie boisz się ciężkiej pracy, zawirowań i zakrętów po drodze do osiągnięcia tego. No i zanim zdecydujesz się na coś robisz dokładny research nie wysyłając mi maila z błędną nazwą uczelni (skądinąd dość sympatycznego, przepraszam za zastosowanie go jako przykład). Bo sam proces rekrutacyjny na lcf przygotowuje cię na to, co czeka cię gdy już przeprowadzisz się do Londynu - a łatwo nie jest. Teraz, siedząc w domu na wakacje tęsknię już nawet za najgłupszymi sprawami i chętnie wróciłabym na Lime Grove dwa tygodnie wcześniej niż muszę, ale po pierwszych trzech miesiącach byłam pewna, że drugi rok spędzę już na studiach w Polsce. TROCHĘ SAMODZIELNOŚCI, moi drodzy i będę to powtarzać aż do wyrzygania - nie dlatego, że nie lubię pomagać, wręcz przeciwnie, sprawia to, że czuję się lepszym człowiekiem i zawsze mogę to wykorzystać jako argument w kłótniach z moją mamą albo moim chłopakiem (POMAGAM TYLU OSOBOM MUSZĘ BYĆ WSPANIAŁA) dlatego, że później może was spotkać niemiła niespodzianka.
I jeszcze jedno do wszystkich osób, które wysyłały mi maile - nie bierzcie tego do siebie. Dalej pomogę w naprawdę każdym problemie, który męczy, bo wiem jak to jest nie mieć żadnej osoby, która mogłaby w tym pomóc, przypadki o których tu piszę są dość skrajne. Czasem jednak muszę zrobić jakiś użytek z tego, że w wieku piętnastu lat założyłam modowego bloga (wtedy jeszcze o cudnej nazwie bangbangbangxx) i niestety nie umiem przestać go prowadzić - a wylewanie swoich żali to bardzo dobry użytek.
piątek, 20 lipca 2012
here we go again
jako, że kilka osób podłechtało (okropne słowo) ostatnio moją próżność komplementując wakacyjne zdjęcia, wrzucę jeszcze kilkanaście z walających się po sieci stutrzydziestu i obecnych na moim dysku pięciuset. Tutaj są jakieś bardziej aktualne focie i ogólnie zawsze dużo foci, bez mojego idiotycznego pisania. Buzi buzi.
wtorek, 17 lipca 2012
Ciao!
Było mnie tu i będzie pewnie coraz mniej. Póki co, najlepsze wakacje mojego życia.
No, to teraz możecie mnie już zabrać z powrotem do Londynu.
No, to teraz możecie mnie już zabrać z powrotem do Londynu.
wtorek, 3 lipca 2012
Photosynthesis
Czasem aż sama czuję się zażenowana tym jak często wrzucam tu zdjęcia samej siebie - więc tym razem dla odmiany zdjęcia zrobione przeze mnie, na potrzeby naszego uniwersyteckiego projektu, magazynu Eden, o którym mowa była nieco wcześniej - o tu.
Nasz magazyn skierowany był do ludzi, powiedzmy, 27+ ze stałą, pewnie dość prestiżową pracą, którzy jednak nie dają aż tak ponieść się wyścigowi szczurów, lubią naturę (w końcu żyją w Kew, gdzie natury jest aż nadto) i gdzieś w głębi duszy są romantykami z lekką skłonnością do popadania w nostalgię. Dlatego zdecydowaliśmy, że sesja choć prezentować będzie dość minimalistyczne, białe, eleganckie stylizacje, które sprawdzą się w pracy i na oficjalnych przyjęciach, sam jej klimat pozostanie lekko tajemniczy i dziewczęcy.
Zdjęcia robiliśmy w Kew Gardens, królewskich ogrodach botanicznych, a modelką była cudowna Cynthia, która choć modelingiem zajmuje się profesjonalnie dla nas zrobiła wyjątek i zapozowała do zdjęć tylko i wyłącznie za opłacenie biletu z Oxfordu, gdzie studiuje do Londynu i kolację - no cóż, chyba pomógł w tym fakt, że to przyjaciółka z czasów liceum jednej z dziewczyn z naszej grupy.
A największym plusem było chyba to, że do sesji wykorzystać mogliśmy cudowne dzieła naszej koleżanki - kwiatowe opaski ze Stay Gold .
Nasz magazyn skierowany był do ludzi, powiedzmy, 27+ ze stałą, pewnie dość prestiżową pracą, którzy jednak nie dają aż tak ponieść się wyścigowi szczurów, lubią naturę (w końcu żyją w Kew, gdzie natury jest aż nadto) i gdzieś w głębi duszy są romantykami z lekką skłonnością do popadania w nostalgię. Dlatego zdecydowaliśmy, że sesja choć prezentować będzie dość minimalistyczne, białe, eleganckie stylizacje, które sprawdzą się w pracy i na oficjalnych przyjęciach, sam jej klimat pozostanie lekko tajemniczy i dziewczęcy.
Zdjęcia robiliśmy w Kew Gardens, królewskich ogrodach botanicznych, a modelką była cudowna Cynthia, która choć modelingiem zajmuje się profesjonalnie dla nas zrobiła wyjątek i zapozowała do zdjęć tylko i wyłącznie za opłacenie biletu z Oxfordu, gdzie studiuje do Londynu i kolację - no cóż, chyba pomógł w tym fakt, że to przyjaciółka z czasów liceum jednej z dziewczyn z naszej grupy.
A największym plusem było chyba to, że do sesji wykorzystać mogliśmy cudowne dzieła naszej koleżanki - kwiatowe opaski ze Stay Gold .
Subskrybuj:
Posty (Atom)