Będąc niczym Kasia Tusk za dobrych czasów i akompaniując angielski tytuł polskim tekstem (huhu, w końcu jestem londyńską studentką, to do czegoś zobowiązuje) zarzucam was porcją piętnastu zdjęć z Paryża i obiecuję, że się poprawię i będzie bardziej z sensem i ogólnie fashion. Moim najlepszym przyjacielem jest teraz jednak Final Cut Pro, a moje blogowanie odbywa się na wordpressie, na stronie chronionej hasłem, którego nie złamałby tylko idiota (ok, wyjaśnijmy to sobie zanim ktoś znów powie kolejną niedorzeczną plotkę na mój temat - chodzi tylko i wyłącznie o szkołę, nie jestem jeszcze na etapie kręcenia filmików ze striptizem i sprzedawania ich w sieci), więc mam nadzieję, że zrozumiecie ten dotkliwy brak mnie w waszych życiach.
Plus - czysto w ramach prokrastynacji oraz faktu, że 5d patrzy na mnie smutnymi oczami wychylając się z mojej torby, może niedługo dodam tutaj klip, w którym coś mówię i brzmi to pewnie idiotycznie, nie wiem tylko jeszcze o czym (czuję się jak piętnastolatka. Boże.) - jakieś pomysły?
Tylko proszę nie o tym jak dostać się na studia do Anglii. Mogę wam pokazać mój dom i wyciąg z konta bankowego (jeśli byłoby co pokazywać), ale wydaje mi się, że w zeszłym roku pomogłam tryliardowi osób napisać ich personal statement.
Buzi!
poniedziałek, 25 lutego 2013
wtorek, 19 lutego 2013
niedziela, 17 lutego 2013
2,5 days in Paris part 1 + moje super przygody
Teraz nastąpić powinno
a) moje opowiadanie o tym jak ostatnio nie mam na nic czasu (norma dla każdego wpisu tutaj, ciekawe czemu mam czas na pisanie takich bzdur)
b)ekscytowanie się tym, że dzięki cudownemu wynalazkowi jaki jest megabus udało nam się pojechać w dwie strony do Paryża za 20 funtów,
ale jako, że ostatnio doszłam do wniosku, że jestem bardzo negatywną osobą i ogólnie złym człowiekiem znowu trochę pomarudzę.
Odkąd mieszkam w Londynie co sezon rozczarowuje mnie fashion week. Coraz bardziej. Tak, że gdyby nie sprawy, powiedzmy, zawodowo-szkolne w ogóle nie zapuszczałabym się nawet w okolice Somerset House kiedy sezon na pokazy jest w pełni. No ale jako,że obowiązki wzywały, a osoba, którą musiałam nagrać na moją kradzioną, szkolną kamerę, w środowisko fashion weeków i robienia zdjęć ludziom na fashion weeku wkręcona jest bardzo i gdzie indziej spotkać mnie nie mogła musiałam przeklnąć jedyny dzień, w którym moje bezpośrednie połączenie wiozące mnie pod prawie że drzwi modowej mekki zostało akurat zamknięte, przejść się na dalszą stację metra, przesiąść i wreszcie wtoczyć się z moim workiem na statyw wielkości worka na zwłoki wyglądając raczej mało fashion na dziedziniec Somerset. O, przy okazji, jak się okazało nie mam tam zasięgu. Zdecydowanie dobrze robię wybierając sobie wysokich rozmówców, których łatwo znaleźć. Ale do rzeczy.
Byliście kiedyś na dziedzińcu Somerset House podczas fashion weeku? Jeśli nie, małe wprowadzenie - 95% ludzi robi sobie nawzajem zdjęcia na swoje blogi. Udawanie zdziwionych tym, że ktoś poprosił ich o to by im zapozowali opanowane mają do perfekcji. Co sezon można też zauważyć wyraźne trendy w tym, co ulicznych fotografów interesuje. Dla przykładu - w zeszłym sezonie moje dwa koczki na głowie przyciągnęły miliard chętnych do uchwycenia mojej niezwykłej osoby na zdjęciach. Wysoki kucyk i torba na statyw nie działają tak zachęcająco. I co? I właściwie tyle.
Stresując się tym, że na pewno wszystko pójdzie źle, dźwięk mi się nie nagra, a fakt, że mój rozmówca jest wysoki spowoduje, że nie będę umiała go dobrze wykadrować, musiałam piętnaście minut czekać aż dokończy on wszystkie fashion weekowe uprzejmości. Szczególnie mi to nie przeszkadzało - sam fakt, że miałam okazję przeprowadzić z nim wywiad ratował mi życie, ale stan ogólnego stresu i paranoi w jakim się znajdowałam pozwolił mi jakoś zaobserwować wszystko z boku (jednocześnie sprawiając pewnie wrażenie najbardziej nieprzystosowanej społecznie osoby na świecie) - i z tej perspektywy wygląda to wszystko raczej zabawnie. Schematycznie. Tak samo. Plus jako, że wymienianie uprzejmości odbywało się z trzema CZOŁOWYMI POLSKIMI BLOGERKAMI (nie wiem czemu piszę to w dużych literach,ale wydaje mi się, że takie określenie, podobnie jak MŁODE POLSKIE BRANDY, po prostu ich wymaga) i trwało dłuższą chwilę (każdy musi przecież zrobić sobie zdjęcie na instagrama. Każdy oprócz mnie trzymającej ważącą tonę torbę z aparatem i wspomniany milion razy statyw) dowiedziałam się, że, uwaga uwaga, polskie blogerki mają polskie grouppies w Londynie! Uświadomienie sobie w pewnym momencie, że każda z sześciu osób stojących wokół mnie oprócz mojego rozmówcy mówi w tym samym języku co ja i urodziła się w tym samym kraju było dość abstrakcyjnym przeżyciem. Dalej, Polacy, podbijmy to państwo chleba tostowego i Elżbiety II!
No ale - rozumiem lans. Moda to lans. Fashion week to moda. Fashion week to lans (piękne równanie). Nie rozumiem tylko kiedy wyznacznikiem lansu stały się powtarzane do znudzenia pozy i zdjęcia ludzi, którzy przez to, że wyglądają inaczej wyglądają tak naprawdę tak samo. Nie rozumiem czemu blogi powoli zaczynają robić odwrotność tego, po co zostały stworzone - zabijają kreatywność i nieprzewidywalność indywidualnego stylu.
Mój wywiad poszedł dość dobrze. Z kilkoma wyjątkami (śmieci w wielkich kontenerach najlepiej zabierać z placu akurat kiedy prawie wyginam się, żeby uzyskać jak najlepszą jakość dźwięku). Zbyt zestresowana na typową rozmowę po ("skąd jesteś? O, byłem tam! Podoba ci się w Londynie?") szybko uciekłam w drugą stronę do przeładowanego metra i do domu, żeby popatrzeć trochę na miłe strony ostatniego tygodnia - Paryż.
To tylko kilka z stu tysięcy zdjęć jakie się tu znajdą. Chyba najsłabsze. Czekajcie!
a) moje opowiadanie o tym jak ostatnio nie mam na nic czasu (norma dla każdego wpisu tutaj, ciekawe czemu mam czas na pisanie takich bzdur)
b)ekscytowanie się tym, że dzięki cudownemu wynalazkowi jaki jest megabus udało nam się pojechać w dwie strony do Paryża za 20 funtów,
ale jako, że ostatnio doszłam do wniosku, że jestem bardzo negatywną osobą i ogólnie złym człowiekiem znowu trochę pomarudzę.
Odkąd mieszkam w Londynie co sezon rozczarowuje mnie fashion week. Coraz bardziej. Tak, że gdyby nie sprawy, powiedzmy, zawodowo-szkolne w ogóle nie zapuszczałabym się nawet w okolice Somerset House kiedy sezon na pokazy jest w pełni. No ale jako,że obowiązki wzywały, a osoba, którą musiałam nagrać na moją kradzioną, szkolną kamerę, w środowisko fashion weeków i robienia zdjęć ludziom na fashion weeku wkręcona jest bardzo i gdzie indziej spotkać mnie nie mogła musiałam przeklnąć jedyny dzień, w którym moje bezpośrednie połączenie wiozące mnie pod prawie że drzwi modowej mekki zostało akurat zamknięte, przejść się na dalszą stację metra, przesiąść i wreszcie wtoczyć się z moim workiem na statyw wielkości worka na zwłoki wyglądając raczej mało fashion na dziedziniec Somerset. O, przy okazji, jak się okazało nie mam tam zasięgu. Zdecydowanie dobrze robię wybierając sobie wysokich rozmówców, których łatwo znaleźć. Ale do rzeczy.
Byliście kiedyś na dziedzińcu Somerset House podczas fashion weeku? Jeśli nie, małe wprowadzenie - 95% ludzi robi sobie nawzajem zdjęcia na swoje blogi. Udawanie zdziwionych tym, że ktoś poprosił ich o to by im zapozowali opanowane mają do perfekcji. Co sezon można też zauważyć wyraźne trendy w tym, co ulicznych fotografów interesuje. Dla przykładu - w zeszłym sezonie moje dwa koczki na głowie przyciągnęły miliard chętnych do uchwycenia mojej niezwykłej osoby na zdjęciach. Wysoki kucyk i torba na statyw nie działają tak zachęcająco. I co? I właściwie tyle.
Stresując się tym, że na pewno wszystko pójdzie źle, dźwięk mi się nie nagra, a fakt, że mój rozmówca jest wysoki spowoduje, że nie będę umiała go dobrze wykadrować, musiałam piętnaście minut czekać aż dokończy on wszystkie fashion weekowe uprzejmości. Szczególnie mi to nie przeszkadzało - sam fakt, że miałam okazję przeprowadzić z nim wywiad ratował mi życie, ale stan ogólnego stresu i paranoi w jakim się znajdowałam pozwolił mi jakoś zaobserwować wszystko z boku (jednocześnie sprawiając pewnie wrażenie najbardziej nieprzystosowanej społecznie osoby na świecie) - i z tej perspektywy wygląda to wszystko raczej zabawnie. Schematycznie. Tak samo. Plus jako, że wymienianie uprzejmości odbywało się z trzema CZOŁOWYMI POLSKIMI BLOGERKAMI (nie wiem czemu piszę to w dużych literach,ale wydaje mi się, że takie określenie, podobnie jak MŁODE POLSKIE BRANDY, po prostu ich wymaga) i trwało dłuższą chwilę (każdy musi przecież zrobić sobie zdjęcie na instagrama. Każdy oprócz mnie trzymającej ważącą tonę torbę z aparatem i wspomniany milion razy statyw) dowiedziałam się, że, uwaga uwaga, polskie blogerki mają polskie grouppies w Londynie! Uświadomienie sobie w pewnym momencie, że każda z sześciu osób stojących wokół mnie oprócz mojego rozmówcy mówi w tym samym języku co ja i urodziła się w tym samym kraju było dość abstrakcyjnym przeżyciem. Dalej, Polacy, podbijmy to państwo chleba tostowego i Elżbiety II!
No ale - rozumiem lans. Moda to lans. Fashion week to moda. Fashion week to lans (piękne równanie). Nie rozumiem tylko kiedy wyznacznikiem lansu stały się powtarzane do znudzenia pozy i zdjęcia ludzi, którzy przez to, że wyglądają inaczej wyglądają tak naprawdę tak samo. Nie rozumiem czemu blogi powoli zaczynają robić odwrotność tego, po co zostały stworzone - zabijają kreatywność i nieprzewidywalność indywidualnego stylu.
Mój wywiad poszedł dość dobrze. Z kilkoma wyjątkami (śmieci w wielkich kontenerach najlepiej zabierać z placu akurat kiedy prawie wyginam się, żeby uzyskać jak najlepszą jakość dźwięku). Zbyt zestresowana na typową rozmowę po ("skąd jesteś? O, byłem tam! Podoba ci się w Londynie?") szybko uciekłam w drugą stronę do przeładowanego metra i do domu, żeby popatrzeć trochę na miłe strony ostatniego tygodnia - Paryż.
To tylko kilka z stu tysięcy zdjęć jakie się tu znajdą. Chyba najsłabsze. Czekajcie!
poniedziałek, 11 lutego 2013
Pretty things vol 2
W ciągu kilku ostatnich tygodni znalazło się kilka powodów do świętowania - stąd rzeczy, które wam pokazuję to głównie prezenty. Albo 75% przeceny. Albo nielegalne pracownicze zniżki. Cóż, skoro mam je w moim pokoju i SĄ moje to się liczy, prawda?
In the past couple of weeks there've been a few reasons to celebrate, hence the pretty things I'm showing you are gifts mostly. Or 75% sale items. Or I got them thanks to illegal staff discounts. Well, if I have them in my room and they ARE mine it still counts, doesn't it?
ps. wybaczcie mi moje bardzo przypadkowe używanie angielskiego w niektórych wpisach. Czasem brzmi lepiej. Czytam po prostu zbyt dużo blogów angielskich, rozpuszczonych dziewczynek, które mają pędzle do makijażu warte więcej niż połowa mojej szafy i bardzo chcę być jak one.
Chocolates that are too fancy to eat them in one go (so-hard-to-resist)
My new favourite red lipstick that I'm so incredibly grateful I received - can finally feel like all of those beauty vloggers I'm being obsessed about recently.
My new pretty badass lilac UNIQLO denim jacket bought with an amazing staff discount thanks to my former colleague paired with super-old H&M tutu dress.
some gift baags!
The cutest card anyone has ever got me.
My favourite nailpolishes of the moment - other people bought them for me. Other people have better taste than I do.
Olympic leftovers / my new script-writing notebook
In the past couple of weeks there've been a few reasons to celebrate, hence the pretty things I'm showing you are gifts mostly. Or 75% sale items. Or I got them thanks to illegal staff discounts. Well, if I have them in my room and they ARE mine it still counts, doesn't it?
ps. wybaczcie mi moje bardzo przypadkowe używanie angielskiego w niektórych wpisach. Czasem brzmi lepiej. Czytam po prostu zbyt dużo blogów angielskich, rozpuszczonych dziewczynek, które mają pędzle do makijażu warte więcej niż połowa mojej szafy i bardzo chcę być jak one.
Chocolates that are too fancy to eat them in one go (so-hard-to-resist)
My new favourite red lipstick that I'm so incredibly grateful I received - can finally feel like all of those beauty vloggers I'm being obsessed about recently.
My new pretty badass lilac UNIQLO denim jacket bought with an amazing staff discount thanks to my former colleague paired with super-old H&M tutu dress.
some gift baags!
The cutest card anyone has ever got me.
My favourite nailpolishes of the moment - other people bought them for me. Other people have better taste than I do.
Olympic leftovers / my new script-writing notebook
sobota, 9 lutego 2013
my hood
Już nigdy nie obiecam, że kiedykolwiek dodam tutaj coś co wymaga ode mnie większej pracy niż zapozowanie do zdjęcia i dodania do tego dwóch zdań. Przynajmniej nie w najbliższym miesiącu.
Bo za miesiąc i 5 dni nadejdzie wybawienie i słowa "Procter&Gamble" zobaczę najwyżej na szamponie albo płynie do mycia kibla.
W międzyczasie, ho ho, we wtorek będę już w zupełnie innym kraju i nie, nie wracam na chwilę do Polski.
No i wspomniane zdjęcia z naszego wyczynowego spaceru po okolicy w deszczu.
Bo za miesiąc i 5 dni nadejdzie wybawienie i słowa "Procter&Gamble" zobaczę najwyżej na szamponie albo płynie do mycia kibla.
W międzyczasie, ho ho, we wtorek będę już w zupełnie innym kraju i nie, nie wracam na chwilę do Polski.
No i wspomniane zdjęcia z naszego wyczynowego spaceru po okolicy w deszczu.
piątek, 1 lutego 2013
9 out of 10
Jak 90% dwudziestolatek nie mogę sobie pozwolić na ubrania z COS na co dzień, ale dodajcie do normalnej metki tę -70% i perfekcyjny worek na ziemniaki jest mój. Chyba się starzeję.
ps. Zbieram moje kolejne ulubione miejsca w Londynie, jeśli w przyszłym tygodniu znajdę czas to wszystkie tu wylądują. Wiem, że wszyscy umierają z podekscytowania!
ps. Zbieram moje kolejne ulubione miejsca w Londynie, jeśli w przyszłym tygodniu znajdę czas to wszystkie tu wylądują. Wiem, że wszyscy umierają z podekscytowania!
Subskrybuj:
Posty (Atom)