Teraz nastąpić powinno
a) moje opowiadanie o tym jak ostatnio nie mam na nic czasu (norma dla każdego wpisu tutaj, ciekawe czemu mam czas na pisanie takich bzdur)
b)ekscytowanie się tym, że dzięki cudownemu wynalazkowi jaki jest megabus udało nam się pojechać w dwie strony do Paryża za 20 funtów,
ale jako, że ostatnio doszłam do wniosku, że jestem bardzo negatywną osobą i ogólnie złym człowiekiem znowu trochę pomarudzę.
Odkąd mieszkam w Londynie co sezon rozczarowuje mnie fashion week. Coraz bardziej. Tak, że gdyby nie sprawy, powiedzmy, zawodowo-szkolne w ogóle nie zapuszczałabym się nawet w okolice Somerset House kiedy sezon na pokazy jest w pełni. No ale jako,że obowiązki wzywały, a osoba, którą musiałam nagrać na moją kradzioną, szkolną kamerę, w środowisko fashion weeków i robienia zdjęć ludziom na fashion weeku wkręcona jest bardzo i gdzie indziej spotkać mnie nie mogła musiałam przeklnąć jedyny dzień, w którym moje bezpośrednie połączenie wiozące mnie pod prawie że drzwi modowej mekki zostało akurat zamknięte, przejść się na dalszą stację metra, przesiąść i wreszcie wtoczyć się z moim workiem na statyw wielkości worka na zwłoki wyglądając raczej mało fashion na dziedziniec Somerset. O, przy okazji, jak się okazało nie mam tam zasięgu. Zdecydowanie dobrze robię wybierając sobie wysokich rozmówców, których łatwo znaleźć. Ale do rzeczy.
Byliście kiedyś na dziedzińcu Somerset House podczas fashion weeku? Jeśli nie, małe wprowadzenie - 95% ludzi robi sobie nawzajem zdjęcia na swoje blogi. Udawanie zdziwionych tym, że ktoś poprosił ich o to by im zapozowali opanowane mają do perfekcji. Co sezon można też zauważyć wyraźne trendy w tym, co ulicznych fotografów interesuje. Dla przykładu - w zeszłym sezonie moje dwa koczki na głowie przyciągnęły miliard chętnych do uchwycenia mojej niezwykłej osoby na zdjęciach. Wysoki kucyk i torba na statyw nie działają tak zachęcająco. I co? I właściwie tyle.
Stresując się tym, że na pewno wszystko pójdzie źle, dźwięk mi się nie nagra, a fakt, że mój rozmówca jest wysoki spowoduje, że nie będę umiała go dobrze wykadrować, musiałam piętnaście minut czekać aż dokończy on wszystkie fashion weekowe uprzejmości. Szczególnie mi to nie przeszkadzało - sam fakt, że miałam okazję przeprowadzić z nim wywiad ratował mi życie, ale stan ogólnego stresu i paranoi w jakim się znajdowałam pozwolił mi jakoś zaobserwować wszystko z boku (jednocześnie sprawiając pewnie wrażenie najbardziej nieprzystosowanej społecznie osoby na świecie) - i z tej perspektywy wygląda to wszystko raczej zabawnie. Schematycznie. Tak samo. Plus jako, że wymienianie uprzejmości odbywało się z trzema CZOŁOWYMI POLSKIMI BLOGERKAMI (nie wiem czemu piszę to w dużych literach,ale wydaje mi się, że takie określenie, podobnie jak MŁODE POLSKIE BRANDY, po prostu ich wymaga) i trwało dłuższą chwilę (każdy musi przecież zrobić sobie zdjęcie na instagrama. Każdy oprócz mnie trzymającej ważącą tonę torbę z aparatem i wspomniany milion razy statyw) dowiedziałam się, że, uwaga uwaga, polskie blogerki mają polskie grouppies w Londynie! Uświadomienie sobie w pewnym momencie, że każda z sześciu osób stojących wokół mnie oprócz mojego rozmówcy mówi w tym samym języku co ja i urodziła się w tym samym kraju było dość abstrakcyjnym przeżyciem. Dalej, Polacy, podbijmy to państwo chleba tostowego i Elżbiety II!
No ale - rozumiem lans. Moda to lans. Fashion week to moda. Fashion week to lans (piękne równanie). Nie rozumiem tylko kiedy wyznacznikiem lansu stały się powtarzane do znudzenia pozy i zdjęcia ludzi, którzy przez to, że wyglądają inaczej wyglądają tak naprawdę tak samo. Nie rozumiem czemu blogi powoli zaczynają robić odwrotność tego, po co zostały stworzone - zabijają kreatywność i nieprzewidywalność indywidualnego stylu.
Mój wywiad poszedł dość dobrze. Z kilkoma wyjątkami (śmieci w wielkich kontenerach najlepiej zabierać z placu akurat kiedy prawie wyginam się, żeby uzyskać jak najlepszą jakość dźwięku). Zbyt zestresowana na typową rozmowę po ("skąd jesteś? O, byłem tam! Podoba ci się w Londynie?") szybko uciekłam w drugą stronę do przeładowanego metra i do domu, żeby popatrzeć trochę na miłe strony ostatniego tygodnia - Paryż.
To tylko kilka z stu tysięcy zdjęć jakie się tu znajdą. Chyba najsłabsze. Czekajcie!
8 komentarzy:
:))) fajny post. nie potrafię dokładnie wyartykułować dlaczego, no ale taki Twój. Dagmarrrowy.
W jakim hostelu się zatrzymaliście? Ja mam niestety dość przykre wspomnienia z paryskimi hostelami, pozdrawiam ;)
Te pierwsze zdjęcia to pod Sacre Coeur czy mi się tylko zdaje? Dziwni ludzie się tam kręcą :D
mieszkaliśmy w Le Regent Montmartre, który poleciło nam hostelbookers w dwuosobowym pokoju i było spoko - dostaliśmy nawet prywatną łazienkę, za którą nie zapłaciliśmy, ale mieliśmy trochę problemów z rezerwacją online, przeliczaniem z funtów na euro i ogólnie, pani była dla nas niemiła, ale w końcu przyznała nam rację i nie musieliśmy dopłacać, uwaga uwaga, SIEDMIU funtów.
Tak, zdjęcie jest pod Sacre Coeur, bo mieszkaliśmy dwie minuty od niego. Dziwni? Raczej turyści :)
Masz jakieś miejsca (sklepy, kawiarnie itp.) godne polecenia w Paryżu:)?
piękne zdjęcia... <3
Z kawiarnio-piekarni to na pewno Rose Bakery, mają ją też teraz w Londynie, ale w Paryżu powstała, więc jest tam chyba lepsza ;). Z restauracji Cul de Poule jeśli masz ochotę na coś bardziej fancy, ale bez nadęcia, a z baro-pubów Cafe du Commerce na Montmartre - mają happy hour od 16 do 22 i też jest super sympatycznie i bez nadęcia.
i love every photo of your blog.
Prześlij komentarz